środa, 28 grudnia 2016

Let's do what you want.


Rok temu myślałam, że znalazłam idealny plan na swoje życie. Niestety pisze one nam różne scenariusze, dlatego właśnie plan musiał powstać nowy. Obecnie nie potrafię planować wszystkiego tak dokładnie, gdy próbowałam to zrobić jeszcze będąc w liceum. Zdałam sobie sprawę jak wiele niewiadomych pojawia się na mojej drodze i ile rzeczy może się od tak zmienić.
Ale aby Twoje życie miało sens, trzeba mieć marzenia i dążyć do realizacji ich. Bez tego wszystko przestaje mieć swoją kwintesencje. Wiem o tym aż za dobrze, bo już nie raz się zastanawiałam, gdzie podział się mój sens życia, czemu tkwię w niczym. 
Nie pozwalam już, abym krążyła po ciemku marząc o nierealnych rzeczach. Podjęłam próby i ułożyłam sobie wreszcie w głowie to co tak długo mnie męczyło.

Mały zarys planów:
29.12.2016 - 14.01.2017 Podjęcie jakiejś tymczasowej pracy
15.01 - 28.01.2017 Praca jako wychowawca na obozach.
28.01 - 10.02.2017 Przygotowania do sesji i podjęcie prób w niej.
10.02 - koniec lutego.2017 Podjęcie próby pojechania jeszcze na jakieś obozy jako wychowawca.
Koniec lutego - początek marca 2017 Wyjazd jako au pair do Londynu
Końcówka czerwca 2017 Powrót do Polski i praca jako wychowawca na obozach przez lato

To są jakieś plany na najbliższe pół roku. Na pewno te początkowe się potoczą tak jak są zaplanowane ale to ile zostanę w Londynie zależy od tego jak bardzo mi się spodoba w nim. Kocham te miasto, uświadomiłam sobie to wracając z projektu podczas którego spędziłam tydzień w Londynie i nie mogę przestać myśleć o powrocie tam. Ta prosta decyzja, o zostaniu au pair w ukochanym mieście uspokoiła mnie i moje myśli. Obecnie powoli wkraczam w fazę przygotowań, ale zdecydowanie pierw muszę mieć rodzinkę aby cokolwiek planować. Niestety szukanie na własną rękę rodzin, rządzi się innymi planami. Zazwyczaj takie szukają ASPS czyli jak najszybciej to możliwe, dlatego spodziewam się, że rodzinę znajdę dopiero w lutym. Jednakże przygotowania do wyjazdu zaczynam już teraz. Przede wszystkim na styczeń muszę zaplanować kupienie dużej walizki i rozejrzeć się w cenach biletów aby być gotowa, jakbym miała sama sobie za niego zapłacić. 

Oprócz planów na najbliższe pół roku mam też te dalsze. Naprawdę chciałabym studiować na New York University w Szanghaiu. Wreszcie nie jest to same marzenie o szkole, a odkryłam tam kierunek który sprawia, że krzyczę całą sobą "tak to to!". Jeśli nie zapomnę i zechcę, to zrobię osobny post właśnie o tym dlaczego NYUSH. 

Rzeczy które chciałabym zrealizować:
* napisanie TOEFL
* napisanie SATów
* aplikacja do NYUSH
* aplikacja na uczelnie w Anglii
* aplikacja na uczelnie w USA
* wyjazd do USA, nie wiem jeszcze czy jako au pair


Ktoś by mógł się mnie zapytać - a co z lataniem? Ten plan gdzieś tam jest głęboko w mojej głowie i może kiedyś po niego sięgnę, ale obecnie nie jest moim piorytetem. Jak uda mi się osiągnąć rzeczy które potrzebuje aby w ogóle spróbować, to pewnie to zrobię. Na razie niech to sobie siedzi tam gdzie siedzi. 
Mam marzenia, mam drogę którą chcę podążać i dzięki temu mam też sens życia. Choć nic z moich poprzednich rozmyśleń nie wyszło, to nie poddaje się tak łatwo.
Niebawem opublikuje tu post o Erasmusie w Londynie. Już się powoli pisze i tylko muszę się zebrać aby całego tu wrzucić.
Fajnie jest wiedzieć.




0

niedziela, 20 listopada 2016

Co właściwie dalej?


Jak wspominałam w poprzednim poście, moje plany się zmieniły diametralnie. We wrześniu kiedy skończyłam mój wakacyjny maraton, poszłam na egzamin z prawa jazdy. Pierw nie zdałam teorii. A wobec czego, że miałam egzamin teoretyczny i praktyczny jednocześnie, wszystko znów się przesunęło w czasie.
Musiałam podjąć decyzje, co robić na razie. Nigdy nie spodziewałam się, że to zrobię, ale wysłałam aplikacje na rekrutacje dodatkową na studia w Polsce. Decyzja miała być pod koniec września. W międzyczasie pracowałam dorywczo, najczęściej w biurach ale również jako animatorka. Zdałam również teorie z prawa jazdy.
Czas płynął i płynie nieubłaganie. Pod koniec września oblałam pierwszy egzamin praktyczny, Dostałam się też na studia. Zrobiłam to czego nigdy nie chciałam, ale musiałam, złożyłam dokumenty aby zostać oficjalnie przyjętą.
W październiku zaczęłam studia. Bez pozytywnego nastawienia, z myślą, że coś trzeba robić. Chwytałam też wszelkie prace dodatkowe. I tak mijały kolejne dni.
7 października wysłałam aplikacje na Erasmusa+, z myślą, że raczej i tak się nie dostanę. Lokalizacja była super, bo moje kochane miasto - Londyn. 11 października dostałam informacje o zakwalifikowaniu mnie do programu. Byłam naprawdę szczęśliwa. Późniejsze dni zajmowało mi chodzenie na zajęcia i organizacja wyjazdu. Wyjechałam, wróciłam. Minął tydzień od powrotu a ja jestem tutaj. W miejscu w którym nie wiem co robić. Czuje jak czas przelatuje mi przez palce, jest zbyt śliski abym mogła go utrzymać. Mam wrażenie, że jestem zupełnie w złym miejscu, jak człowiek który staje pośrodku szczerego pola.
Ale chwila - przyszedł też do mnie moment w którym uświadomiłam sobie, że jestem młoda. Cały świat stoi przede mną otworem. Jedyne co muszę zrobić to na nowo ustalić swoje priorytety. Co chcę zrobić? Gdzie się udać? Jakie są moje marzenia? .....



0

Wakacyjna praca - czyli jak nie zjeść dzieciaków.


Mój ostatni post był prawie 5 miesięcy temu. Na pewno bardzo długo mnie tu nie było, a teraz pora to nadrobić. W końcu ten blog jest dla moich wspomnień. Chciałabym mieć do czego wracać, a najlepiej spisać to w momencie w którym jeszcze coś pamiętam.
Po maturze nie wszystko poszło po mojej myśli tak jak bym chciała. Nadal tak nie idzie, ale mój plan totalnie nie został realizowany. W czerwcu nadal byłam daleko z realizacją prawa jazdy i trzeba było coś ze sobą zrobić. Już w kwietniu wypełniłam aplikacje jako wychowawca na obozach Tropiciele.
Nie spodziewałam się, że rzeczywiście się ktoś do mnie odezwie. Po dwóch tygodniach dostałam telefon w którym zaproponowano mi prace. Nie na jednym turnusie, a na dwóch. Chociaż nie posiadałam wtedy jeszcze niezbędnych uprawnień - zgodziłam się, myśląc, że mam jeszcze czas. Minął kwiecień, minął maj a ja dalej nie poszłam na kurs wychowawcy kolonijnego. W połowie czerwca zaczęłam myśleć o moim wyjeździe do Stanów i o tym, że aby go zrealizować super by było coś zarobić. Ta myśl przyszła momentalnie - a co gdyby całe wakacje spędzić na obozach jako wychowawca, a we wrześniu wyjechać jako au pakt? Miałam czas, mogłam to zrobić. I tak oto szybko znalazłam kurs wychowawcy kolonijnego odbywający się w dniach 24-26 czerwca, ostatni przed wakacjami. Stwierdziłam też, że przydało by się pojechać na jeszcze jeden obóz przed Tropicielami, a nie czekać do 13 lipca. I tak oto znalazłam obóz który zaczynał się 27 czerwca, dosłownie dzień po uzyskaniu przeze mnie uprawnień.






1. Biuro Turystyki Aktywnej "Kompas"
Termin: 27.06 - 10.07
Miejsce: Łeba
Tematyka obozu: Obóz piłkarski
Wiek dzieci: 9-12 lat

Był to mój pierwszy obóz na który jechałam jako pełnoprawny wychowawca dlatego miałam naprawdę duże obawy. Nie miałam jednak czasu na zastanawianie się, po kursie, walizka czekała spakowana, a ja z rana ruszyłam na Dworzec Wschodni na którym miała być zbiórka.
Ten obóz uświadomił mi, że praca jako wychowawca to jednocześnie dobra zabawa, ale też masa roboty. Poznałam cudownych ludzi, zdobyłam nowe doświadczenia, zobaczyłam miejsca w których podejrzewam, że nigdy bym nie była sama z siebie.
Od samego początku stworzyliśmy kadrą totalnie zgraną ekipę i ten wyjazd wspominam jako najlepszy. Chciałabym zawsze współpracować z tak cudownymi ludźmi.








2 i 3. Obozy Tropiciele
Termin: 13.07 - 24.07 oraz 25.07 -05.08
Miejsce: Przerwanki
Tematyka obozu: Obóz militarno-harcersko-surviwalowo-paintballowo-asg
Wiek dzieci: 1 turnus 12 - 17 lat oraz 2 turnus 7 - 12 lat

Muszę szczerze powiedzieć, że na tym obozie bywało ciężko. Były momenty w których wątpiłam w to, że mogę być wychowawcą, ale to wszystko minęło gdy przeniosłam się na drugi turnus do obozu młodszego. Z tamtejszą kadrą miałam dużo zabawy. Nauczyłam się też posługiwać markerami do paintballu, a nawet je konserwować. Miałam też możliwość strzelać z łuku niezliczoną ilość razy. Był to obóz w lesie, pod namiotami, także harcerskie warunki jak wiadomo, też nie zawsze sprzyjają, zwłaszcza gdy większość czasu pada. Jedno mogę stwierdzić na pewno - dużo wyniosłam z tego miesiąca i tego nikt mi nie odbierze.




4. Rancho Pcim
Termin: 07.08 - 19.08
Miejsce: Pcim
Tematyka obozu: Obóz jeździecki
Wiek dzieci: 7 - 18 lat

Po raz drugi tego lata jechałam na obóz z którego tematyką miałam mało styczności wcześniej. Wolałam wybrać jednak obóz jeździecki, niż kolejne dwa tygodnie na mazurach na obozie sportowym, które oferowały mi Campy Chirsa.
Pojechałam tam w sumie mega podjarana. I miałam do czego. Poznałam tam super dziewczyny, grałam niezliczoną ilość razy w jege i co najważniejsze..  miałam szansę pierwszy raz w życiu przejechać się na koniu. Zdobyłam tam tyle pozytywnych doświadczeń, że szkoda było wyjeżdżać. Miałam czas na poznanie tematyki jeździeckiej, obcowanie z tymi niezwykłymi zwierzętami i szansę na zakochanie się w nich. Dochodziły też nieziemskie widoki, a z mojego okna oprócz gór, podziwiałam pasące się koniki. Dziewczyny na sam koniec zrobiły mi kreatywną zieloną noc, obrzucając papierem toaletowym i sianem, oraz zastawiając moje drzwi do pokoju wieszakiem na sprzęt jeździecki. Dużo pozytywnych wspomnień zabrałam stamtąd ze sobą. I trochę odpoczęłam po poprzednich obozach.









5. Biuro Podróży "Ok Tours"
Termin: 20.08 - 30.08
Miejsce: Krzyże
Tematyka obozu: Misz-masz
Wiek dzieci: 7 - 11 lat

Ten obóz okazał się dla mnie dużym wyzwaniem, nie wiedziałam co na mnie czeka. Gdy przyjechałam, uświadomiono mi, że dostaje pod swoją opiekę grupę 10 dzieci i sama mam z nimi realizować cały program. A musiałam zorganizować im wszystko co zostało przedstawione w ofercie. Codziennie wymyślałam cały plan dnia, uświadomiłam sobie jak dużo trzeba mieć pomysłów, aby dzieciaki się nie nudziły. Z każdą sprawą przybiegały do mnie, nie było nikogo innego dla nich. Byłam na pierwszym miejscu i dopiero wtedy uświadamiałam sobie jak odpowiedzialna jest rola wychowawcy. Zabierałam te dzieciaki głównie wszędzie sama, wychodziłam z nimi samotnie na plażę czy do sklepu. Musiałam pilnować aby jadły, piły dużo wody, ubierały się ciepło gdy pada, czy zakładały czapki przeciw słońcu. Bardzo mnie to rozwiało i udowodniło mi, że potrafię. Bawiłam się świetnie, mogłam robić co chciałam, czułam, że to jest to. Więcej takich obozów! :)




W tym roku jestem mega zadowolona z moich wakacji. Były bardzo intensywne i rozwijające. Mogę powiedzieć tylko jedno - jeśli nie wpadnę na jeszcze lepszy pomysł, to kolejne spędzę podobnie.
Na wyjazd jako wychowawca nie będę musiała już długo czekać, bowiem 15 stycznia jadę na kolejną przygodę z Kompasem. 
3

wtorek, 21 czerwca 2016

Wilno & Ryga - czyli jak zrobić coś dla innych niemożliwego.


Chyba najwyższy czas na ten post. Miał być o wiele wcześniej, ale przyznaje szczerze, nie chciało mi się go pisać. W sumie też do końca nie wiedziałam jak go ująć. Mam nadzieje, że teraz przyjdzie mi jakiś ładny pomysł do głowy jak to zrobić.
Coraz częściej moje wyjazdy i rzeczy które robię są spontaniczne. Nie planuje już miesiącami co jak zrobić, a po prostu gdy pojawia się w mojej głowie jakiś pomysł mówię sobie "hej! zróbmy to".  Z tym wyjazdem było podobnie. Od jakiegoś czasu weszłam w posiadanie farbek do malowania buzi, o tym będzie osobny post (nie o samych farbkach a mojej pracy z nimi). Stwierdziłam.. a co jakby tak pojechać gdzieś stopem i tam malować buzie dzieciom na ulicy, zarabiać na tym tak jak to robią inni na przykład z bańkami czy graniem na gitarze. I tak zrodził się w mojej głowie pomysł pojechania do Berlina. Bo znam te miejsce, znam trasę, wiem gdzie ewentualnie mogę nocować. Jednak z czasem i za pomocą Wiewiórki przerodziło się to w Bratysławę i jechanie tam częściowo w celach zarobkowych a częściowo w widokowych. Czemu w poście jest więc Wilno i Ryga? Zaraz się wszystko wytłumaczy.
Ostrzegam też, że ten post będzie długi!

Dzień 1 - czwartek, 2 czerwca 2016r.
A właściwie to wieczór. Wiewióra miała do pokonania trasę polskim busem z Gdańska do Warszawy. Nie zazdroszczę jej tego, ale sytuacja tak się potoczyła. Po 23 dopiero odebrałam ją z Młocin, przyjechałyśmy do mnie i podjęłyśmy najbardziej tragiczną decyzje dnia - jedziemy do Tesco 24h. Byłam zmęczona, bolały mnie nogi, a na miejscu okazało się, że jedyne co kupiłyśmy na wyjazd to wodę i bułeczki. No tak wiem, mogłyśmy to zrobić rano.

Jedziemy po Wiewiórę. W prezencie miałam szczoteczkę do zębów i bilet na komunikacje. Bo Wiewióra jest zapominalska.
Pałac Kultury zaliczony - czyli Warszawa zwiedzona!
Dzień 2 - piątek, 3 czerwca 2016r.
Oczywiście tak się wyrabiałyśmy, że się nie wyrobiłyśmy. Wiewióra przyjeżdżała do mnie dlatego, że w piątek miałam mieć jazdy o 10 rano, których nie chciałam odwoływać o ile nie będę musiała. Obie postanowiłyśmy, że jak ruszymy w stronę wylotówki o 12 to nic straconego. Ciągle jednak nie miałyśmy ustalonego miejsca do którego chcemy jechać. W końcu po moich jazdach, w którym moja druga połowa szukała markerów, które bądź co bądź się nam przydały, stwierdziłyśmy, że jedziemy na Bratysławę. Ja jednak jechałam w stronę wylotówki z wątpliwościami, było to spowodowane tym, że na wszelkich portalach z pogodą, przewidywana była burza w obszarze Bratysławy i ogólnie właściwie we wszystkich przyPolskich stolicach... oprócz, Rygi. Już wcześniej wyszukałam, że własnie tam ma być trochę zimno, ale słonecznie, dlatego od samego rana starałam się przekonać Wiewiórę na wyjazd tam. Ale wracając.. dojechałyśmy do pętli tramwajowej, miałyśmy przesiąść się w autobus i okazało się, że musimy na niego czekać ponad 1,5h godziny. To chyba było moje zbawienie na które czekałam! Wiewiórę w tym czasie ogarnęły wątpliwości, bo często mówiłam o tej burzy i jak kiepsko jest jechać w deszczu i w ogóle... i dała się przekonać, abyśmy w czasie kiedy mamy czekać na autobus, zawróciły i zdecydowały w tramwaju czy wracamy do mnie i próbujemy rano, czy jedziemy na wylotówkę na Rygę. Wycwaniłam się i zaproponowałam abyśmy spróbowały dziś, a jak się nam nie uda do 17, to wracamy do mnie. Deal zaakceptowany.
Musiałyśmy dojechać do Marek, wybrałam najbardziej tragiczną możliwą trasę, więc ostatecznie po czekaniu na autobus wieki i stanie w korku jeszcze więcej, dojechałyśmy do wylotówki po 16. Szczerze to nawet nie pamiętam gdzie konkretnie stałyśmy, bo wysiadłyśmy pierw w jednym miejscu, potem pojechałyśmy dalej, wysiadłyśmy, przeszłyśmy się kawałek, znów podjechałyśmy autobusem i w końcu stwierdziłyśmy, że to spoko miejsce - łapiemy.
Dzielnie trzymałyśmy tabliczkę na Białystok.. ale po 40 minutach zaczęłam myśleć o tym, jaką anegdotkę powiedzieć, abyśmy zostały tam przynajmniej do 18. Na szczęście nie musiałam nic wymyślać. O 16:50 złapałyśmy pierwszego stopa! Później już było coraz łatwiej. Oto rozpiska:
1. 16:50 - 17:30 Marki - Wyszków
2. 17:35 - 18:10 Wyszków - Ostrów Mazowiecki
3. 18:10 - 19:40 Ostrów Mazowiecki - Grajewo
4. 19:45 - 20:30 Grajewo - Augustów
Nie miałyśmy zamiaru wjeżdżać do Augustowa, ale tego stopa złapałyśmy już z facetem który mówił po angielsku, właściwie próbował mówić, nie do końca się rozumieliśmy. Wysiadłyśmy więc na pierwszej stacji benzynowej na szczęście na obrzeżach Augustowa i udałyśmy się na drogę która prowadziła na Suwałki.
Znów zaczęło się łapanie stopa. Zaczęło się też robić ciemno, więc myślałyśmy o tym w razie czego, gdzie możemy przenocować. Próbowałyśmy wiele tabliczek, najdłużej stojąc z tabliczką "Kowno". (Jak się później okazało, przez przypadek wybrałyśmy polską wersje tego miasta, a nie zagraniczną). Około 21, stanełyśmy z tabliczką "byle dalej". Jakoś miałyśmy kiepskie odczucia pod względem zostania w miejscu w którym byłyśmy i choć było już szaro na świecie, to nie poddawałyśmy się dopóki nie zrobi się totalnie ciemno.
O 21:10 zatrzymał się nasz wybawiciel. Łotwin, takim minitransportowcem z przyczepą. Powiedział jednak, że jedzie do Wilna. Spojrzałyśmy na siebie z Wiewiórą dosłownie przez chwilę i stwierdziłyśmy.. Wilno? Czemu nie! Jedziemy! ... Obie chyba naprawdę nie chciałyśmy zostawać w tamtym miejscu. To był nasz najlepszy wybór pod Słońcem!
Oprócz wielu konwersacji które miałam okazje odbyć z naszym wybawicielem, okazało się, że owszem, jedzie on do Wilna, ale zostaje tam tylko przez dzień, a potem wraca do siebie, do Jeglawy która... jest 40 km od Rygi! Zaproponował nam, że jeśli chcemy, możemy spędzić dzień w Wilnie, a potem się spotkamy i zabierze nas do Jelgavy. Również okazało się, że był on na tyle kochany, że zawrócił po nas, twierdząc, że raczej wolimy pojechać dalej, niż stać tam w nocy. Także na prawdę nam się pofarciło i oczywiście zgodziłyśmy się na cały plan.
W Wilnie byłyśmy jakieś 30 po północy czasu polskiego. Tam już była 1:30 w nocy. Zostałyśmy sprytnie wysadzone na lotnisku. Obie już padałyśmy ze zmęczenia i nawet nie szukając za długo, weszłyśmy na teren lotniska, znalazłyśmy jakieś ławki w pobliżu których dużo osób się nie kręciło i najnormalniej w świecie poszłyśmy spać.


Dzień 3 - sobota, 3 czerwca 2016r.
Wstałyśmy około 7 rano. Nadal nie wiem czemu tak wcześnie, ale no cóż, idziemy zwiedzać. Po krótkim ogarnięciu się, ruszyłyśmy na poszukiwanie autobusu do centrum o którym powiedział nam nasz kierowca. Nie było w ogóle problemu ze znalezieniem, gorzej jednak było ze zdecydowaniem się, którym jechać. W końcu gdy jakiś podjechał, wsiadłyśmy po prostu w niego. Podchodzę do pani która kierowała i pytam się po angielsku, czy mogę kupić bilety, ona kiwa głową. Więc proszę o 2, po kupieniu, chciałam się jeszcze zapytać, czy te bilety są czasowe, czy możemy wysiąść na każdym przystanku czy jak. Pani do mnie wielkie oczy i nie rozumie, więc sobie odpuściłam. I zaczęłam mówić coś do Wiewióry po polsku. I nagle słyszę zaa pleców "było się mnie po polsku pytać a nie". Odwracam się i okazuje się, że to ta pani kierująca do mnie mówi bardzo ładnym polskim. Śmiejąc się, zapytałam się znów o bilety tym razem w ojczystym języku, dodatkowo zapytałam się gdzie wysiąść aby dojść do centrum. Okazało się, że na Litwie, większość starszych ludzi umie mówić po polsku i raczej z nimi w tym języku trzeba próbować się dogadać. Okej! Dobrze wiedzieć.
Gdy dojechałyśmy, żegnając się z przemiłą Panią, ruszyłyśmy na wyczucie, tam gdzie stwierdziłyśmy, że może być centrum. Po drodze zatrzymałyśmy się w McDonaldzie aby coś przekąsić i ruszyłyśmy dalej. Okazało się, że dobrałyśmy odpowiednią trasę i po chwili byłyśmy przed katedrą, potem przed.. hm. no właściwie nie wiem co widziałyśmy, ale było ładne!
Następnie ruszyłam w stronę parku, który wyglądał po prostu ładnie, zbliżam się, podnoszę głowę w górę i naglę to widzę... Zamek! Wiedziałam już, że musimy tam iść. Zastanawiałam się tylko ile będzie kosztować nas, wejście tam. Idąc po krętej drodze nie zastałyśmy żadnej zamkniętej bramy. Byłyśmy mocno zdziwione widząc, że tuż przed schodkami na szczyt też jej nie było. Okazało się, że cały teren można zwiedzić zupełnie na free, jedynie wejście do wieżyczki jest płatne. Dla mnie full wypas serwis!
Widoki stamtąd były nieziemskie. Uwielbiam takie wzniesienia. Posiedziałyśmy tam trochę, znalazłyśmy wrota dla nowej szkoły magii, porobiłyśmy super fotki i po prostu cieszyłyśmy się, że potoczyło się to tak, że wylądowałyśmy w Wilnie.




Tam się wspinałyśmy!


Było na prawdę gorąco, słońce grzało niemiłosiernie!



Oficjalnie to moje królestwo. Niesamowite uczucie!
Ale to nie był koniec naszych atrakcji tego dnia, właściwie, to było jeszcze bardzo wcześnie, gdy postanowiłyśmy zejść na ziemie i pójść dalej. Zobaczyłyśmy też parę kościołów, pochodziłyśmy po uliczkach i wróciłyśmy na plac wokół parku. Przez 2-3 godziny postanowiłyśmy spróbować z naszym malowaniem twarzy, ale wieszając o tym wersje tylko po angielsku, bo nie byłyśmy przygotowane na litwiński. Niestety nie udało się nikogo pomalować, ale uskuteczniałyśmy malowanie po sobie! Było ogólnie trochę zabawy, lenienia się i oddechu. Nadeszła też pora, aby wracać w umówione miejsce. No dobra, właściwie nie wiedziałyśmy gdzie jest umówione miejsce, ale po prostu stwierdziłyśmy, że wrócimy na lotnisko. Po drodze zaliczyłyśmy KFC, McDonalda i sklep aby najeść się i napić i mogłyśmy wracać... ze zdobytym imprezowym kotełem. (co to, w fotkach poniżej!).




Jest to etykietka z picia o smaku mohito :3
Po drodze próbowałam się skontaktować z naszym kierowcą, ale udało mi się to dopiero jak już przyjechałyśmy na lotnisko. Okazało się, że spotkać mamy się o 15, nie o 17 i to pod Ikeą a nie na lotnisku. Na szczęście Ikea była niedaleko. Zdążyłam się jeszcze zdrzemnąć na pół godziny na naszych ławeczkach i ruszyłyśmy w jej poszukiwaniu. Znów mi się przydała moja intuicja ponieważ obrałam dobrą trasę, pomimo tego, że Wiewióra chciała iść dalej w złą drogę. Było dużo śmiechów, między innymi z konstrukcji dróg, gdzie chodnik był przy ulicy, a dopiero po chodniku droga dla rowerów. Udawałyśmy więc rowery aby iść droga dla nich. Ostatecznie doszłyśmy tam o 16, także została nam godzina, którą spędziłyśmy.. leżąc na chodniku, rozmawiając i oczywiście robiąc sobie fotki jak świetnie spędzamy czas.



Gdy wybiła 17, zaczełyśmy się rozglądać i doszłyśmy do wniosku, że chyba jesteśmy w złym miejscu, ruszyłyśmy więc znów dalej po omacku i szczęście się nas trzymało, bo doszłyśmy na właściwy parking. Ogrom samochodów spowodował, że nie wiedziałyśmy gdzie iść, ale serio nie wiem jak to działało, ale nasz magiczny gps skierował nas od razu w stronę kierowcy. Od niego dostałyśmy informacje, że potrzebuje jeszcze godziny. Okej, spoko! Pójdziemy więc na szamę do Ikei. Gdy wróciłyśmy po godzinie, okazało się, że ma jeszcze trochę rzeczy do zapakowania na samochód, także musiałyśmy poczekać. W tym czasie zostałam więc mianowana królem Ikei i pokazywałam jak pięknie potrafię utrzymać równowagę.

Jestem Królem Ikei!

A tu staram się nie spaść...

Podziwiajcie moje spodnie i buty! Jedyna taka szansa.
Gdy wreszcie ruszyłyśmy, znów stanełyśmy na stacji benzynowej aby nasz kierowca mógł sobie kupić coś do jedzenia. Spędziłyśmy więc produktywnie czas na robieniu sobie masy śmiesznych fotek i nagrywaniu filmików jakbyśmy jakoby miały życie.

Ach ta ucieszona mordka...

Wiewióra mnie obraziła, że moje włosy nie są super!

Czy te zdjęcie wymaga podpisu?..
Później już była droga, dużo rozmów, trochę snu i ogólnie wszystkiego co było potrzebne. Do Jelgavy dojechaliśmy dopiero około 23, a na miejscu musiałyśmy znaleźć jeszcze jakieś miejsce do spania. Pożegnałyśmy się więc serdecznie z naszym kierowcą i ruszyłyśmy mniej więcej w kierunku który nam opisał "że tam jest dobre miejsce do spania". Było już ciemno, byłyśmy w obcym mieście, a temperatura była bliska 9 stopniom. Miałyśmy duże obawy, a jednocześnie byłyśmy mega wykończone. W końcu doszłyśmy do jakiegoś parku, choć byli tam ludzie którzy spędzali po prostu w swoim towarzystwie czas, postanowiłyśmy, że rozbijemy się z namiotem z boku, ale jednocześnie blisko drogi. Przyznam szczerze, że sama się bałam. Bo co innego jak widzisz te miejsce w dzień i potem tam śpisz, a co innego jak wybierasz miejsce po ciemku, przy świetle latarki. Na szczęście całkiem sprawnie rozłożyłyśmy namiot i poszłyśmy spać.




Dzień 4 - niedziela, 4 czerwca 2016r.
Rano niestety obudziło nas zimno. Spałyśmy pod jednym śpiworem rozłożonym jak kołdrę i cienkim kocem, bo Wiewióra zapomniała śpiwora, dlatego też nie było nam aż tak komfortowo aby spać dłużej niż do 7. Dopiero gdy wyczołgałyśmy się z namiotu odkryłyśmy jak bardzo osłonięte miejsce wybrałyśmy. Przez całą noc jednak nikt nie zwracał na nas uwagi i dzięki temu, że byłyśmy tak blisko ekspresówki czułyśmy się trochę bezpieczniej. Szybko więc zapakowałyśmy swoje rzeczy i ruszyłyśmy w stronę drogi na Rygę.



Po właściwie 3 dniach w drodze, zdecydowanie potrzebowałyśmy się odświeżyć, także spędziłyśmy prawie godzinę na stacji benzynowej okupując łazienkę. Na szczęście nikt na nas nie zwrócił uwagi i nie kazał nam wyjść. Chyba wszyscy tam są bezstresowi, albo przyzwyczajeni. W końcu stanełyśmy znów aby łapać stopa. Nie czekałyśmy długo, bo o 8:30 zatrzymał się samochód. Do Rygi trafiłyśmy około 9:10 i to w pobliżu jej centrum. Rozpoczęłyśmy więc zwiedzanie. Chodziłyśmy ulicami, podziwiałyśmy, posiedziałyśmy chwile w parku, w którym znalazłyśmy papierowe okulary z mieniącym się brokatem w których porobiłyśmy sobie zdjęcia. Potem dalej ruszyłyśmy na zwiedzanie Starego Miasta na którym się znalazłyśmy.


Fabryka Elfów, już wiem co przywiozę mamie!

Gdy zobaczyłam tego konia, wiedziałam, że muszę zrobić sobie na nim zdjęcie. Był on jednak strasznie wysoki, a drewno pokryte lakierem. Wiewiórka mówiła, że nie dam rady. Wtedy jeszcze bardziej się uparłam. Bo kto nie da rady jak nie ja?!



No prawie udało nam się dojechać do morza! :)
 Znalazłyśmy też trochę czasu, aby przed 2-3h posiedzieć na trawce i spróbować trochę zarobić. Wybrałyśmy jednak na prawdę tragiczne miejsce i oczywiście nic tego nie wyszło. Stwierdziłam więc, że trzeba to uczcić jedzeniem. Wcześniej zwiedzając natknęłyśmy się na bar ze strasznie niskimi cenami i to tam się udałyśmy. Wnętrze tego baru wyglądało jak z epoki kamienia łupanego. Od razu skojarzył mi się z domem Flinstonów. Brało się tackę, miseczki, sztućce i wybierało się co chce. Wybór był jednak dość ograniczony, jakieś uszka z różnym nadzieniem, jakieś kopytko-ziemniako-cośki i dwa rodzaje sałatek, a no i zupa, nie zrozumiałam jednak co to było więc wolałam nie ryzykować. Dodatkowo można było wziąć sobie jogurt lub sok pomarańczowy. W tym momencie bardzo polecam te miejsce, pomimo ograniczonego wyboru, wszystko było pyszne. A najlepsza w tym była cena. Za dwie pełne miski, jedną sałatek, drugą uszek i kopytkocośków, oraz jogurt zapłaciłam około 3,5 euro. Fantastyczna cena.




Po tym obiedzie, stwierdziłyśmy, że chyba pora już wracać. Co prawda było dopiero około 13, ale wiedziałyśmy, że przed nami wydostanie się z miasta na wylotówkę a potem łapanie stopa. A chciałyśmy spróbować złapać coś jeszcze dziś. Postanowiłyśmy też szaloną rzecz - łapiemy stopa tylko i wyłącznie do Polski, trzymając tabliczkę z flagą Polski. Udało nam się ogarnąć wylotówkę i ruszyłyśmy w tamtym kierunku, kupiłyśmy też wodę i w drogę.
Pożegnałyśmy się również z udawanym pałacem kultury, kupiłyśmy bilety i wsiadłyśmy do autobusu aby udać się w podobno świetne miejsce do łapania stopa.


Na miejsce dojechałyśmy w okolicach 17. Z pozytywnym podejściem stanełyśmy z tabliczką i czekałyśmy. Zatrzymał się pierwszy samochód - jechał tylko do granicy z Litwą, także podziękowałyśmy mówiąc, że chcemy dojechać do Polski. Powiedziano nam, że nie damy rady... Za jakiś czas zatrzymał się kolejny samochód, jechał jednak do Wilna. Podziękowałyśmy również i znów usłyszałyśmy, że raczej nam się nie uda złapać od razu do Polski. Później zatrzymał się jeszcze jeden samochód, ale tutaj kierunek już nam totalnie nie pasował i właściwie nadal nie wiem czemu ten facet się zatrzymał. Około godziny 18:50 postanowiłyśmy zmienić taktykę, było strasznie zimno, od czasu do czasu też trochę kropiło, dlatego stwierdziłyśmy, że może jednak spróbujemy dojechać do Kowna, bo tam będzie cieplej aby np. spędzić noc. Dlatego też zaczęłyśmy łapanie z tabliczka Kaunus. Było już tak zimno, że Wiewióra stała w kołdrze którą wzięłyśmy do tego aby coś położyć na podłogę namiotu. Najgorsze było to, że przed sobą widziałyśmy Słońce, a do nas nie dochodziło, bo drzewa lasu je zasłaniały. W końcu stwierdziłam, że walę wszystko, staje w Słońcu. Była to godzina 19. Od razu lepiej się poczułam, zrobiło mi się cieplej i choć miejsce było dość tragiczne aby ktoś się mógł zatrzymać, to wolałam stać tam. W końcu zamieniłyśmy się z Wiewiórką, zdążyłam jedynie dość do barierki która odgradzała przystanek od drogi, usiąść na niej myśląc o Słoneczku które ogrzewa moje plecy i nagle zatrzymał się samochód. Nie zdążyłam nawet spojrzeć na tablice rejestracyjne, myśląc sobie, że i tak pewnie do niego wsiądziemy. I nie myliłam się. Podchodzę do samochodu, otwieram drzwi i pytam się gdzie Pan jedzie. A on, że do Londynu, ja wielkie oczy i w ogóle niedowierzanie. Mówi potem, że do Kaunusa możne nas zabrać, więc jak chcemy to możemy wsiadać. My oczywiście wskoczyłyśmy. Po drodze okazało się, że jedzie on pierw do Czech, pyta gdzie chcemy jechać, ja mówię, że do Warszawy, myśląc sobie, że jak do Czech jedzie, to na pewno przez Polskę. Wyświetla on mapę z GPSa i okazuje się, że przejeżdża przez Warszawę na swojej drodze. Nie mogłam w to uwierzyć.
Wiele osób mówiło nam, że nie damy rady złapać niczego bezpośrednio do Polski. A my, po zaledwie 2 godzinach i 10 minutach złapałyśmy stopa nie tylko do Polski, ale bezpośrednio do Warszawy! Nadal nie mogę uwierzyć w nasze szczęście. Kierowca ten był kochany, pomimo tego, że większość trasy przespałyśmy obie i nie miał kto z nim rozmawiać, na szczęście nie miał z tym problemu i wystarczyło mu te parę razy krótkich konwersacji pomiędzy tym jak zasypiałam. Do Warszawy dojechałyśmy o 2:30 czasu polskiego. To było szczęście i ekscytacja, ja nie musiałam odwoływać swoich jazd, Wiewiórka miała szansę zdążyć do pracy. O 3:30 byłam już w swoim łóżku i kładłam się spać, moja towarzyszka miała przed sobą jeszcze drogę do Gdańska, ale jestem pewna, że była już szczęśliwa będąc w Polsce, nieważne gdzie.
Nadal nie potrafię sobie wyobrazić ile szczęścia miałyśmy podczas tego wyjazdu. Ile dobrych ludzi spotkałyśmy na swojej drodze. Jak dużo nam się udało zobaczyć i jak wiele dobrych i zabawnych chwil miałyśmy. Ten wyjazd był wyjątkowy i będę go wspominać długo.




I na koniec parę liczb...
1540 kilometrów przejechanych.
Tylko 20 godzin na jechaniu.
W 7,5 godziny 5 samochodami do Wilna.
W 5 godzin 2 samochodami z Wilna do Rygi (zahaczając O Jelgave)
I co najważniejsze w 7,5 godziny jednym samochodem do Warszawy z Rygi.
1
Szablon stworzony przez Blokotka. Wszelkie prawa zastrzeżone.